Glycine: Model Airman w akcji

O wyprawie w Himalaje i swoim zegarku Airman marki Glycine opowiada Paweł Kopacz:
Muztagh Ata. Samotnie położony wysoki siedmiotysięcznik. Po trzech przelotach i trzech dniach podróży lądowej, wytrzęsieni solidnie na wertepach Karakorum Highway, widzimy górę znad jeziora Kara-kol.

ZDJ1

Airman na wyprawę pojechał na firmowej, bardzo wygodnej gumie. Szczęściem przy dojeździe, ani na podejściu do bazy, nie zmoczyło nas ani razu. Za to obficie zapyliło, bo to wietrzne, pustynne tereny. Miejsce testowania w pełnej okazałości widziane z Subashi, gdzie kończy się droga jezdna. W ciepłym świetle zachodzącego słońca łagodny profil wygląda zapraszająco. Jednak w rzeczywistości widać ogrom, a kiedy wyżej wzmaga się wiatr, słychać zduszony odległością, ale potężny dźwięk, taki który słyszy się uchem i czuje całą resztą ciała. Baza leży za schodzącym nisko jęzorem lodowca w centralnej części zdjęcia.

ZDJ3

Wokół bazy, położonej ok. 4400 m n.p.m. wiją się moreny usiane skałami o bajecznych kolorach, raj dla zbieraczy minerałów, to ostatnie miejsce gdzie zdejmowałem zegarek do zdjęć. Wyżej byłem już bardziej zajęty radzeniem sobie z samym sobą w procesie aklimatyzacji – przepraszam więc za monotematyczność dalej tylko nadgarstkowe! Airman pokazywał mi czas miejscowy i czas polski (miło mieć wyobrażenie co się dzieje teraz w domu, to pomaga jak się ogólnie mniej chce).

ZDJ4

Długie godziny spędzane niekiedy samotnie pozwalają zatopić się w pytaniach, na które nie ma jasnych odpowiedzi. Dlaczego podejmujemy się inicjatyw, których realizacja popycha nas do długotrwałych rozłąk, prób doprowadzenia swojego ustroju za granice kompensacji i po co to wszystko? Słońce wschodzi w jedynce. Ok. 5400 m n.p.m. 525 hPa. Nieco ponad połowa tego nam dobrze znanego ciśnienia. Już inny świat. Pierwszej nocy budzi poczucie duszności. Rozpinam namiot, z suwaka sypie się na twarz szron, żeby wychylić głowę nie muszę się nawet przesuwać, silny mróz, nie setki, ale tysiące gwiazd, widać je jak u nas za miastem przez lornetkę, droga mleczna to nie jaśniejszy pas, a mrowie osobnych punkcików. Otwierane po raz pierwszy opakowanie Ketonalu wystrzeliwuje korkiem jak szampan. Nabrzmiała otwierana saszetka z kawą rozpuszalną rozpyla ją dookoła. Śniadanie przygotowywane rękami wysuniętymi ze śpiwora, w rękawiczkach. Słońce wzeszło, czas iść. Droga ku dwójce początkowo monotonnie w górę, po lewej widoczne namioty jedynki i jęzor lodowca spływającego spomiędzy Muztagh Ata i Koksai Peak.

ZDJ8

Z okolicznych gór wyróżnia się Kongur Shan, najwyższy w paśmie Kunlun, tu na horyzoncie spowity niemal całkiem chmurami. Przy bezwietrznej pogodzie słońce potrafi być straszliwe. W tym czystym powietrzu, lustrzanej powierzchni wokoło, do pewnej wysokości na słońcu człowiek czuje się jak w piecu. A przed słońcem trzeba się chronić, bo same kremy, nawet najlepsze niespecjalnie dają efekt. Jest się więc jak w piecu, ale szczelnie domkniętym! I jakoś oddychać ciężej, jeszcze w masce. Zbliżamy się do strefy szczelin. Śnieżynki tańczą, kiedy powieje. Krajobraz jest nieco ciekawszy, trzeba więcej patrzeć pod nogi. Muztagh Ata jest technicznie łatwą górą, jednak ilość częściowo i całkiem ukrytych szczelin jest duża mimo, że praktycznie przez trzy poprzednie tygodnie nie było świeżego opadu. Powyżej strefy szczelin, dalej już do samego szczytu tylko lodowe pustkowia, ale do wierzchołka jeszcze prawie dwa kilometry w pionie.

ZDJ12

Dojście z transportem w końcowej fazie, katorga. Czuje się każdy kilogram w plecaku osobno. Często się przystaje. Dwójka. Ok. 6100 m n.p.m. 480 hPa. Pierwsza czynność po dojściu pół godziny bezczynności, leżenie plackiem w przedsionku namiotu. Gapienie się na horyzont między nogami, na Airmana. Tutaj się już w sumie nie doznaje poczucia regeneracji. Odpoczywa się o tyle, że przez kilka godzin snu człowiek się nie męczy ruchem. Ale po przebudzeniu myśli o wyjściu z namiotu. Ruch kosztuje siły, ale samopoczucie w ruchu jest lepsze. Poza tym trudno jest spać ciągiem dłużej niż godzinę. Budzi czy to zimno, czy kaszel własny, kogoś śpiącego obok, pragnienie i wyschnięte gardło. Atak szczytowy. Po krótkim, urywanym śnie-letargu. Trójka (ok. 6900 m n.p.m., 430 hPa) zostaje w dole, w ślimaczym tempie, słońce jeszcze nie wstało. Czuje się przeraźliwe zimno, choć jest tylko -20 st. C i wieje wiatr ok. 40 km/h. W wyniku różnych mechanizmów na pograniczu fizjologii i patofizjologii marznie się znacznie szybciej niż w takich samych warunkach w niskich górach. Pojawienie się słońca na tej wysokości nie przyniesie już poczucia gorąca, ale jest czymś, na co się bardzo czeka.

ZDJ15

Już cytrynowo coraz wyżej, ale odmiana względem poprzednich dni, idzie się na lekko, w plecaku tylko termos, baton energetyczny, zapasowe rękawice, folia NRC i czołówka. W kieszeni aparat i flaga. Mijają godziny, choć poczucie czasu jest inne, zdaje się jakby godziny były najwyżej kwadransami. Horyzont robi się płaski. Udało się Muztagh Ata 7546 m n.p.m. 397 hPa.

Pawel_Kopacz_na_szczycie

Zdejmuję rękawicę tylko na moment, robiąc zdjęcie mojemu nadgarstkowemu towarzyszowi, ściskam ją między udami, żeby wiatr jej nie porwał. Na szczycie spędzam może pięć minut, może piętnaście. Niby nic nie pogania, jest pięknie i warunki dobre, ale przez skórę czuje się, że nie jest to miejsce, w którym można dłużej pozostawać Zegarek spisał się fantastycznie, co jakiś czas odkręcałem mu koronkę w celu wyrównania ciśnienia. Nie odnotowałem zaburzeń odchyłów chodu.

Glycine_Airman